czwartek, 21 grudnia 2017

The Last Jedi - Moja opinia

Uwaga: Ostrzeżenie dla misiów o bardzo małym rozumku.


Poniższy tekst, podobnie jak inne artykuły na tym blogu, reprezentują wyłącznie osobiste przekonania, poglądy oraz przemyślenia autora. Nie są prawdą objawioną i raczej wątpliwe jest, iż kiedyś się nią staną. Jeśli zatem zdarzy się, iż z zapisanymi poniżej tezami czy przemyśleniami się nie zgadzasz, to porządny i godny Miś Kolorowy albo podejmuje się kulturalnej debaty, albo ignoruje sprawę. Każdy prawdziwy Miś wie bowiem, że artykuły blogowe to nie teorie naukowe i należy pochodzić do nich z odpowiednim dystansem.




The Last Jedi - Moja Opinia 

Ponoć opinie są jak dupy - każdy ma własną.

 Kiedy w grudniu 2015 roku wracałem do domu z nocnej premiery nowych Gwiezdnych Wojen, maszerowałem do domu radośnie, byłem pełen energii mimo dość późnej pory a w drodze dyskutowałem jeszcze z innym powracającym widzem. Podobnie po premierze Łotra 1 mój powrót był żwawy, pełen rozpamiętywania ostatniej sceny Lorda Vadera. Jednak w tym roku rzecz się zmieniła. Wyszedłem z kina zadowolony, ale nie maszerowałem tak radośnie, po powrocie do domu nie usiadłem do komputera i nie zacząłem szukać sobie zajęcia wiedząc, że nie zdołam teraz zasnąć. Szedłem zamyślony, a gdy wreszcie dotarłem na miejsce, przebrałem się do snu, położyłem obok narzeczonej, przytuliłem ją i poszedłem spać.

Ten film nie jest taki jak poprzednie. Nie zostawia widza pełnego energii, w poczuciu radosnej rozrywki wynikającej z prostej rozwałki. Po tym filmie, fan Star Wars zacznie myśleć… Albo jęczeć, bo jęczydup w tym fandomie więcej niż midichlorianów u Anakina Skywalkera.

To jest moje spojlerowe omówienie nowej części Gwiezdnej Sagi. Jak do tej pory widziałem film dwa razy (raz na premierę oraz raz z narzeczoną) i mam swoje zdanie wobec licznych zmian i “kontrowersji” jakie powstały dookoła niego.




Tu muszę wam coś wyznać. Jestem ogromnym fanem Star Wars. Filmy przedstawiła mi moja polonistka w szkole i do końca życia będę jej dziękował i mile wspominał. Przeczytałem ok 150 powieści ze “starego kanonu” oraz nowego (doliczam tu jako powieść tomy komiksów, takie jak KoToR czy Dziedzictwo, jako że były wydawane w tomach a nie zeszytach), kto zna te książki, ten wie, jak trzeba być “naćpanym”, żeby przebijać się przez Kryształową gwiazdę, Miecze świetlne czy serię o Lando. Ograłem wszystko, na czym mogłem położyć łapy (choć nie wszystko, co było) i czytałem nawet podręczniki do RPG. Podsumowując, mam się za osobę “obrytą” w SW.

I jako taki stwierdzam: The Last Jedi jest naprawdę dobre. Dla mnie numer 2 na liście ulubionych filmów, gdzie pierwsze miejsce ma wciąż Imperium Kontratakuje. 

Jeśli komuś w tym momencie puściły nerwy, a może i zwieracze, to możecie już zamknąć posta. Pozostałych zapraszam dalej.

Czy The Last Jedi jest jednym z najlepszych filmów jakie widziałem? Nie. Rozmawiamy tu tylko i wyłącznie o Star Wars. 

W pełni rozumiem niektóre zarzuty w stosunku do filmu. Wątek Rose i Finna jest poboczny i w sumie zbędny. Zaszkodził mu mocno twist polegający na niepowodzeniu ich misji. Rozumiem dlaczego wielu twierdzi, że powinno nie być tego wątku. Tylko jest pewien problem. Finn musiał pojawić się w filmie i dostać coś do roboty. JJ kończąc tak a nie inaczej część VII zamknął możliwość, aby mógł on polecieć z Rey. Jednocześnie jest dość jasne, iż reżyser nie interesował się jego wątkiem, traktują go jako postać poboczną, tak jak Han i Leia byli poboczni w IK, jednak tam wagi ich wątkowi dodawał pościg Vadera oraz fakt, iż to właśnie dla nich nasz główny bohater przerywał szkolenie i ruszał na pomoc.

W TLJ Rey nie przybywa do floty. aby ratować tych dwoje. lecz aby spotkać się z Benem Solo. W trakcie ich misji też nie goni ich legendarny Sith a jedynie trafiają do celi za złe parkowanie (i stawianie oporu przy aresztowaniu)

Wątek nie jest tak mocno podbudowany jak jego odpowiednik w Ep. V jednak sam w sobie i tak plasuje się w czołówce wątków pobocznych tej serii. Bo co niby było lepsze? Wioska pluszowych misiów? Porywające śledztwo Obi-Wana z Ataku Klonów czy sceny romansu Anakina i Padme? Ten wątek jest słaby, ale nie tragiczny.

Naprawdę podoba mi się rola Mistrza Skywalkera, jako tego złamanego pod ciężarem własnej legendy człowieka. Jest w tym pewna nauczka o poznawaniu własnych herosów. Całkiem dobrze broni on też swojej sprawy “Czas, by Jedi odeszli.” Oczywiście Mark Hamill zagrał świetnie, ale to już pisałem w krótkiej recenzji. 

Czas spędzony przez naszą heroinę na wyspie zaliczam do najmocniejszych scen w filmie. Bardzo dobrze zrobiona wizja i relacje uczeń-mistrz 

Świetnym pomysłem było umożliwienie Rey i Benowi rozmowy ze sobą. Dzięki temu pomimo ich obecności w różnych miejscach. ich wzajemne relacje mogły się kształtować. Wprowadza to dynamikę zupełnie odmienną od prostej relacji Bohater-Antagonista. (Swoją drogą pomysł na tyle dobry. że już sam go kilka razy używałem podczas gier fabularnych.)

Krytyki scen w stylu “dojenie kosmicznej krowy” nawet mi się nie chce komentować. Gdyby tej sceny nie było. to by inni jęczeli “Jak on żył na tej wyspie?!”

Śmierć Snorka :) Bardzo dobrze, ta postać była potrzebna jak kamienie nerkowe. JJ wstawił ją. aby mieć nowego “Imperatora”. Śmierć tej postaci pozwala wzmocnić Bena Solo i odcina zbędnego pośrednika w konflikcie Jedi-Ren. Jednocześnie sposób. w jaki ginie Snork. doskonale prezentuje w praktyce to. o czym Yoda przypomina Luke’owi: “Patrz gdzie jesteś i stąpaj twardo po ziemi. Myśl, co robisz”. Snork, tak jak Imperator, tak się zapędził w fantazjowaniu, jaki to on jest potężny i niepokonany i w ogóle sra uranem i pierdzi antymaterią, że wyłożył się na prostym blefie. Zawodowcy zwykle wykładają się na najprostszych trikach. Cytując “Stawkę większą niż życie” “- I tak głupio wpadł. - Każdy z nas kiedyś wpadnie przez jakąś głupotę.”

Pojawienie się wielkiego S do pojedynku z Benem to też prawdziwy smaczek. Świetnie podkreślono, że jest to iluzja: Miecz był przecież zniszczony, brak śladów na gruncie, inna fryzura. Mistrz Skywalker pokazał, co potrafi prawdziwy mistrz jasnej strony. Luke pomógł ocalić księżniczkę ostatni raz i teraz, mam nadzieję, zajmie miejsce pośród legend zakonu obok Obi-Wana i Yody.

A przy okazji, muppet Yoda. Tak! Witam z powrotem Wielkiego Mistrza. Po tym głupim goblinie z I-III od dawna miałem czkawkę. Mistrz powraca, aby naprostować niepokornego ucznia (nie można było wcześniej, bo ten odciął się od Mocy) i wykręcić mu ostatni dowcip. “Sam książki te spalę ja. Patrz jak to drzewo hajcuje się. O, książki młoda Rey ci podsowieciła?”

Jak widzicie, film bardzo mi się podobał. Odniosę się jednak jeszcze do kilku popularnych narzekań.

Kurczako-Pingwiy: Co wy macie do tych stworków, co? Ok, są słodkie i puchate - będą z nich zabawki. Ale dlaczego to coś złego? Komediowe sceny z ich udziałem nie wchodzą między momenty dramatyczne. Z reguły są gdzieś w tle, chyba że dochodzi do sceny akcji Sokoła. Jednak to jest moment kiedy my, widzowie, powinniśmy się cieszyć. Muzyka, akcja, cały nastrój krzyczy “Radosne rozwalanie myśliwców TIE!” A że Chewie został męską wersją kosmicznej kociary? Jakoś musi poradzić sobie ze stratą najlepszego przyjaciela, z którym żył przez dziesięciolecia. Na Ziemi kupiłby psa albo kota a w SW zaadoptował miękkie kurczako-pingwiny. 

Ogólnie ludzie zachowują się, jak gdyby Ep. V był mroczny i poważny jak rak odbytnicy. A o sucharach C3-P0 i faktem, że sam Chewie był przecież tą “śmieszną” postacią, co ryczała i machała łapami to już wszyscy zapomnieli? Albo grze Hamilla w scenie “Ja jestem twoim ojcem”? Trochę luzu, to jest nadal film dla dzieci. 

Scena z Leią… Ok, przyznam scena jest źle obrobiona i w ogóle nakręcona. Tylko tyle można sprawiedliwie powiedzieć. Bo idiotyzmów pokroju “A prawa fizyki!” albo “Jak to ona może używać Mocy?!” nie nadają się do dłuższych wyjaśnień, zresztą już i tak udzielili ich bardziej popularni ode mnie.

Film ma nieco problemów z montażem. Scena końcowa pani wiceadmirał powinna być inaczej ułożona. Zrobiło by to znacznie lepsze wrażenie i dodatkowo podgrzało atmosferę.


Podsumowując: film, który dostaliśmy, jest w mojej opinii jednym z lepszych, jednak, nawet jeśli Tobie, drogi czytelniku, się nie podobał (a masz do tego pełne prawo), nie ogłaszaj wszem i wobec śmierci Star Wars, bo daleko do tego. Nie opowiadaj o tym, jak takie rzeczy nie mogły się w SW wydarzyć, bo tylko pokazujesz, jak mało wiesz o uniwersum. A jeśli fakt, iż SW jest u swojej podstawy filmem dla dzieci nie mieści ci się w głowie, to czas dorosnąć. Bo twoja ukochana stara trylogia (której najwyraźniej nie pamiętasz za dobrze) też była filmem dla dzieci.

Pozostali zaś mogą powiedzieć - podobało mi się lub nie podobało mi się. Ci, którzy nie lubią tego filmu, nie muszą stroić się w piórka obrytych w SW “tru fans”, aby przedstawić swoją opinię. Każdy, kto spędził z SW dostatecznie dużo czasu, przeczytał dość książek i poznał świat wie, że nie ma takich rzeczy, których nie da się do SW wsadzić. 

Jest prawdą, iż przy tej historii musiałem się zastanowić, jak czuję się z tym konkretnym zestawem zmian. W świecie, gdzie każdy układa sobie własne historie, czasem ciężko pogodzić się z faktem, że to nie nasza wersja jest tą obowiązującą. Jednak ja czuję się dość komfortowo z tym, co dostaliśmy w The Last Jedi. A inne alternatywne wersje opowiedzą nam Legendy lub my sami podczas licznych sesji RPG


niedziela, 10 grudnia 2017

O słowiańskości Wiedźmina - Czyli efekt Mandeli nad Wisłą


Uwaga: Ostrzeżenie dla misiów o bardzo małym rozumku.



Poniższy tekst, podobnie jak inne artykuły na tym blogu, reprezentują wyłącznie osobiste przekonania, poglądy oraz przemyślenia autora. Nie są prawdą objawioną i raczej wątpliwe jest, iż kiedyś się nią staną. Jeśli zatem zdarzy się, iż z zapisanymi poniżej tezami czy przemyśleniami się nie zgadzasz, to porządny i godny Miś Kolorowy albo podejmuje się kulturalnej debaty, albo ignoruje sprawę. Każdy prawdziwy Miś wie bowiem, że artykuły blogowe to nie teorie naukowe i należy pochodzić do nich z odpowiednim dystansem.

O słowiańskości Wiedźmina - Czyli efekt Mandeli nad Wisłą


Długo nic nie pisałem na tym blogu, pewnie każdy kto go kiedykolwiek czytał wie, iż takie przerwy ciągle mi się zdarzają. Powód jest jeden, ale za to poważny: Piszę tylko wówczas, gdy czuję, że mam o czym. Coś musi mi wpaść do głowy, kotłować się tam przez pewien czas zanim podejmę wreszcie decyzję, aby usiąść i przelać moje przemyślenia na e-papier. Dziś powracam do naszego "dobra narodowego" - Wiedźmina. Powracam, bo trudno mi opanować śmiech i trzeba się wyładować.

Dziś (09 Grudnia 2017) dotarła do mnie informacja, iż serial oparty na dziełach Andrzeja Sapkowskiego doczekał się kogoś, kto będzie kierował projektem. Jest to Lauren Schmidt, osoba wcześniej pracująca przy np. serialu Daredevil, zatem osoba dobrze Netflix'owi znana. Nie podano wiele więcej a ponieważ nie znam tej pani i nie wiem o niej wiele, taka informacja niewiele mi mówi.

O wiele ciekawsze od samych postów formujących o nowym zajęciu pani Schmidt, okazały się komentarze zarówno na platformie Filmweb jak i na Facebooku. Mamy tam prawdziwy festiwal światowej sławy krytyków literatury, filmu i sztuki wszelakiej wyrażających daleko posunięty pesymizm wobec wyżej wymienionej pani, jaki i jakości samego serialu. Owi eksperci nie czują potrzeby zaczekać na choćby pierwszy klaps na planie. Nie ma też możliwości, aby mogli wstrzymać się z oceną do obejrzenia pierwszego trailera. Prawdziwy ekspert nie musi bowiem, jak wiadomo, zobaczyć, by ocenić. Ja jednak, jako skromny amator, zaczekam nieco nim podzielę się z kimś moją opinią (której jeszcze nie zdążyłem sobie wyrobić.)

Wczytując się jednak w publikowane żale, dostrzegłem jednak powracające elementy, które sprawiają, iż unosi mi się brew. Strach o utraceniu "słowiańskości" serii. Przerażenie możliwością pojawienia się ludzi o innej niż kaukaska karnacji oraz (broń boże) innej orientacji seksualnej niż autorów komentarzy. Te właśnie kwestie przypomniały mi o moich przemyśleniach jeszcze z czasów premiery gry "Wiedźmin 3" i teraz połączywszy te dwa tematy postanowiłem stworzyć długą listę wyjaśnień różnych kwestii dotyczących treści książek pana Sapkowskiego.


Słowianizm w Wiedźminie


Zacząć trzeba od tego, jak bardzo słowiański jest Wiedźmin. W ciągu ostatnich lat informacje na ten temat dobiegają mnie bowiem ze wszystkich stron. Ja zaś mam problem, gdyż mimo usilnych starań nie dostrzegam w książkach pana Sapkowskiego epatowania słowiańskością. Cóż tak głęboko słowiańskiego jest ukryte na kartach sagi i zbiorów opowiadań? Okazjonalne wspomnienie jakiegoś
stwora kojarzonego ze słowiańską mitologią? Używanie przez autora archaizmów? Przecież nie jest to na pewno obecność motywów z bajek braci Grimm lub baśni Andersena? Albo też używanie przez autora imion germańskich, walijskich czy szkockich; watro dostrzec, iż to z zachodu pochodzą niemal wszystkie imiona bohaterów Sagi i opowiadań. Geralt jest dla przykładu imieniem Irlandzkim.

W istocie w Wiedźminie ciężko jest mi się doszukać jakichkolwiek silnych nawiązań do słowiańszczyzny. Pewne elementy można podciągnąć na siłę, jednak szybko można odkryć, iż będzie to zawłaszczanie elementów celtyckich, germańskich i w ogóle średniowiecznych.

Silne nawiązania do polskiego dziedzictwa kulturowego można było zobaczyć w grach komputerowych. Szczególnie Akt IV w Wiedźminie 1 oraz dodatek "Serca z Kamienia" posiadały ogromne ilości nawiązać do dzieł z okresu romantyzmu. Te nawiązania, też nie zawsze były dobrze zrealizowane. Elf z W1 recytujący wiersze niepodległościowe z okresu pierwszej wojny światowej kompletnie wykoślawiając ich kontekst był dla mnie dość ciężki do strawienia. Pozostaje jednak fakt, iż pomijając te poboczne elementy nawet w grach świat Wiedźmina nie był aż tak słowiański.


Jest dość ciekawe, że osoby tak podkreślające słowiańskość serii zwykle nie podają żadnych konkretnych przykładów. Przypomina to powtarzanie mantry "Słowacki wielkim poetą był!"

Jednak sama seria ma wiele nawiązań do kultur dość od ziem współczesnej Polski odległych. Saga o Wiedźminie rękami i nogami podpiera się na micie arturiańskim. W "Pani Jeziora" ilość nawiązań przekracza wszelkie normy, zresztą można po poznać po samym tytule... O podstawie opowiadań już pisałem wyżej. Prawdę powiedziawszy jedynym silnym nawiązaniem do polskich legend wydaje mi się szewc i owieczka z opowiadania "Granica Możliwości", chyba że ktoś chce wyliczać dowcipy autora w rodzaju "Ballady o królewnie Wandzie" czyli pojedynczych krótkich zdaniach nie mających wpływu na historię i służą jedynie jako okazjonalny żart.


Geje i Lesbijki


Któż to będzie gejem w Wiedźminie? Pytanie podnosi tak wielu komentatorów, iż obawiam się, że oni mogą brakiem takowych być najbardziej rozczarowani. Nie przypominam sobie co prawda jednoznacznie homoseksualnej postaci męskiej w serii, jednak jest tam już kilka lesbijek. Filipa jako pierwsza, Triss (nawiasem mówiąc przez pewien czas kochanka Filippy), Mistle i oczywiście Ciri. Choć należy powiedzieć, że Tris i Ciri są bardziej biseksualne. Nie obawiajmy się zatem, serial powinien mieć swoją dawkę różnorodności seksualnej. Mam nadzieję, iż osoby dotknięte schorzeniem homofobii wytrzymają ten szok (demony wiedzą, jak przetrwali te sceny w książkach, choć pewnie po prostu nigdy nie przeczytali książek).

Jakiego koloru jest Vesemir?


Oto jest pytanie. Jaki kolor skóry ma Vesemir? Biały - odpowiecie, no dobrze zatem pokażcie mi to w książce. Proszę pokazać mi, gdzie jest napisane jaki kolor skóry ma Vesemir. Napisano, iż jest on stary, nie umie panować nad twarzą i był nauczycielem szermierki za czasów istnienia szkoły... Nic więcej, a w każdym razie ja nie pamiętam. Podany jest kolor skóry Geralta, jest on albinosem "pełny zanik pigmentu" - w skórze też mamy pigment. Oczywiście prawdopodobieństwo, że postacie już wysoko rozpoznawalne dzięki grze, zostaną nagle skrajnie zmienione dla samej zmiany i Netflix storpeduje swoją szansę na własną Grę o Tron od tak, są naprawdę małe. Warto przypomnieć, że ich niezwykle popularny układ z firmą Marvel dobiega końca. Po co grzebać potencjalny hit idiotycznymi wyskokami? Wiedźmin jest za młody (jako marka rozpoznawalna na zachodzie), aby już teraz brać się za eksperymenty. Warto jednak zdać sobie sprawę, iż większość bohaterów nie ma opisanego koloru skóry. To czytelnicy sami sobie ten kolor dodali w głowach. Takie zabiegi to naturalny element w opisach postaci - pewne rzeczy pozostawia się nieokreślone, aby czytelnik samemu wyobraził sobie bohatera. I tak biały Europejczyk widzi w głowie białego Vesemira, ale czarny Amerykanin może wyobrazić sobie tą samą postać zupełnie inaczej, mimo że oboje przeczytali ten sam opis na kartach książki.


Ile jest szkół Wiedźmińskich?


"No oczywiście, że w Sadze są trzy: Wilka, Kota i Gryfa." Na pewno? Gdzie jest tak napisane? Gdzie jest jakakolwiek wzmianka o tych szkołach? Bo nie ma jej w książkach. Warownia Starego Morza nie jest siedzibą Szkoły Wilka, jest po prostu szkołą wiedźminów. 

"No ale przecież to jakie zwierze jest na medalionie rozróżniało szkołę." Naprawdę? A gdzie jest tak napisane? "Przecież wiedźmini z Kaer Morhen nosili wilcze medaliony." Czyżby? A gdzie tak napisano? Na jakiej podstawie wyciągnięto ten wniosek? W Sadze Geralt nosi wilczy medalion. Szkoły pojawiają się dopiero w komiksie Bogusława Polcha i Macieja Parowskiego. Nic na ten temat nie ma w książkach. Nie sprecyzowano jakie medaliony noszą inni wiedźmini. Ale jest dość jasno powiedziane że to Kaer Morhen jest wiedźmińską szkołą.


Uwaga! Jak zwrócono mi uwagę wzmianka o "Szkole Wilka" pojawia się w Głosie Rozsądku IV i jest to jedno zdanie, które Geralt wypowiada do milczącej kapłanki Ioli Pierwszej. W powieści "Sezon Burz" pojawia się też jakoby wiedźmin "ze szkoły Kota" jestem skłonny uwierzyć na słowo, iż tak jest ponieważ alternatywą była by ponowna lektura Sezonu Burz. Otwiera nam to dziury fabularnie o których piszę w następnym akapicie. Niemniej jednak popełniłem w tym punkcie błąd i przepraszam za niego. Tekst pozostawiam niezmieniony aby nie było wątpliwości co do oryginalnej treści i zasadności komentarza Shockwave. Dalej jednak w samej Sadze nie padają nazwy trzech szkół a jedynie występują tam trzy różne medaliony.


Czy nikt nie zastanawiał się dlaczego to właśnie Geralta nazywają wilkiem? Dlaczego mówi tak do niego Eskel? Przecież idąc tropem "Wilczej Szkoły" on też nosi taki sam medalion. Chyba, że jest inaczej. Jeśli wiedźmini nosili różne medaliony, nagle wszystko zaczyna do siebie pasować. Podobnie, jeśli nie wymyślamy sobie innych szkół, nagle nie ma dziury fabularnej w postaci: Wszystkie szkoły padły i w żadnej nie uchował się nikt, kto potrafiłby przeprowadzać mutacje.


Coś się kończy


Jest dość zabawne, że w tak wielu miejscach tak zwani "fani" kompletnie ignorują treść swoich ulubionych książek i przenoszą wymysły z innych adaptacji na grunt powieści. Nieważne ile razy sam Sapkowski powtarza, iż kanoniczne jest tylko to, co on napisał to ludzie i tak opowiadają sobie jakieś bzdury o szkołach Kota, słowiańskości czy co tam jeszcze. Jest to dla mnie wspaniały przykład efektu Mandeli ponieważ jestem pewien, że wiele osób jest absolutnie pewna, że czytała o trzech szkołach w Sadze. I jest pewna, że Vesemir jest biały a Jaskier jest brunetem nie zaś blondynem o długich fryzowanych na żelazkach włosach.

Jeśli zaś chodzi o serial... Zalecam cierpliwość, nic nawet nie zaczęto kręcić, nie ma czego krytykować. Po premierze i tak krytyki od "fanów" i tak wszyscy będziemy mieli po uszy.

Jeśli chcesz wspomóc tworzenie tego bloga zapraszam do dyskusji w komentarzach pod postem oraz na Facebooku. Wszelkie "łapki" oraz udostępnienia również będą bardzo mile widziane. 

sobota, 22 lipca 2017

Paladyn: Wzór cnót rycerskich

Uwaga: Ostrzeżenie dla misiów o bardzo małym rozumku.


Poniższy tekst, podobnie jak inne artykuły na tym blogu, reprezentują wyłącznie osobiste przekonania, poglądy oraz przemyślenia autora. Nie są prawdą objawioną i raczej wątpliwe jest, iż kiedyś się nią staną. Jeśli zatem zdarzy się, iż z zapisanymi poniżej tezami czy przemyśleniami się nie zgadzasz, to porządny i godny Miś Kolorowy albo podejmuje się kulturalnej debaty, albo ignoruje sprawę. Każdy prawdziwy Miś wie bowiem, że artykuły blogowe to nie teorie naukowe i należy pochodzić do nich z odpowiednim dystansem.

Paladyn: Wzór cnót rycerskich


"Pamiętaj, książę, jesteśmy Paladynami. Nie przystoi nam zemsta." 
Lord Uther Lightbringer.

Paladyn to jeden z najpowszechniejszych archetypów w szeroko rozumianym fantasy, zaś w szczególności - grach fabularnych. Rycerz, ale nie zwykły wojownik. Uosobienie idei rycerza-kapłana. Fantazja na temat Templariuszy czy Joannitów. Święci wojownicy, obrońcy dobrych ludzi i pogromcy wszelkiego zła. Fantazja, która dziś jest powszechnie uważana za nudną i głupią.

W tym tekście chciałbym pochylić się nad klasą/rolą Paladyna w grach fabularnych pod względem opowieści/historii (The Story). Zastanowię się nad tym, czy faktycznie jest to tak nudny i miałki archetyp, jak sugeruje coraz więcej osób. Będę dociekał, dlaczego takie opinie krążą dookoła tej klasy oraz co leży u ich podstaw. Ten tekst będzie raczej rozwijającą się myślą, niż zwartym artykułem. Nie usiadłem do pisania mając wszystkie tezy gotowe. Zapraszam Was - czytelników do wspólnego zastanawiania się nad tematem.


Praworządny-Dobry


Aby zrozumieć istotę archetypu Paladyna w RPG, musimy cofnąć się w czasie do starych edycji systemu Dungeons & Dragons. Nowa, piąta edycja niestety miesza nam strasznie swoimi "udoskonaleniami" w podstawowych elementach klasy. Niemniej, niezależnie od aktualnych pomysłów twórców, minie jeszcze wiele czasu nim ich najnowsze eksperymenty doczekają się trwałego zakorzenienia w świadomości ludzi. O ile w ogóle do tego dojdzie.

Osobom niezaznajomionym z D&D śpieszę z wyjaśnieniami. Każda postać w np. Trzeciej edycji systemu jest opisana za pomocą jednego z dziewięciu charakterów. Charaktery te oparte są na prostej siatce 3 na 3 i wyznaczają pozycję postaci na liniach Prawo-Chaos oraz Dobro-Zło. Jest to dość prosty system, jednak niemal każdą postać można umiejscowić gdzieś na wykresie. Czasem wymaga to naciągnięcia paru rzeczy, jednak jest to wykonalne.

Paladyn jako klasa wymaga (lub raczej wymagała), aby postać gracza była Praworządna-Dobra. A to już samo w sobie wymusza na postaci określony model zachowań. Cytując podręcznik gracza do D&D 3.5 "Postać o tym charakterze działa tak, jak należy się spodziewać po dobrej osobie. Łączy w sobie oddanie walce ze złem, dyscyplinę i nieustępliwość. Zawsze mówi prawdę, dotrzymuje słowa, pomaga potrzebującym i sprzeciwia się niesprawiedliwości."

Paladyn często jest sługą jednego z dobrych bogów. Jest to osoba, która poświęciła swoje życie w obronie innych. Nie służy dla nagrody ani dla podziękowań. Nie oznacza to, że nie lubi nagród dostawać czy usłyszeć "dziękuję". Chodzi tu o to, że prawdziwy Paladyn będzie pomagał ludziom i bronił ich przed złem niezależnie od tego czy będzie miał na te rzeczy widoki czy nie. Dla niego/niej nie będzie miało znaczenia, jeśli nikt nigdy nie dowie się o jego/jej osiągnięciach.

Taki bohater robi to, co robi, ponieważ jest to właściwe. Nie, opłacalne czy sensowne. Nie działa z poczucia winy ani z żądzy zemsty. Działa, ponieważ jest dobrą osobą.

Jest zastanawiającym fakt, iż wiele osób zdaje się kompletnie ignorować znaczenie słów "Charakter: Praworządny-Dobry." Zacznijmy od końca: Dobry. To nie powinno wymagać długiego tłumaczenia, altruizm, nie egoizm. Praworządny: Postać przestrzega prawa. Czy to oznacza, że nigdy nie przejdzie na czerwonym świetle? Nie, to już popadanie w skrajność. Jednak taka postać nie kradnie, nie morduje niewinnych, nie zabija jeńców, więźniom gwarantuje sprawiedliwy proces, nie wymusza zeznań torturami, szanuje wolność innych. Praworządność nie oznacza niewoli wobec każdego przepisu. Jeśli władzę w krainie sprawuje szaleniec wyniszczający ludzi, Paladyn może stanąć po stronie buntowników i nie stanie się przez to mniej praworządny. Jednak zanim dojdzie do organizowania rebelii, rycerz dobrze to przemyśli i sprawdzi czy na pewno wszystko jest takie, jak wydaje się na pierwszy rzut oka.

Na koniec zostawiłem "Charakter" ponieważ wiele osób zdaje się traktować wytyczne praworządnego-dobrego jako jakiegoś rodzaju kodeks, zestaw przepisów. Przyjąwszy zaś takie założenie szukają luk, aby kompletnie wypaczyć idee stojące za charakterem. Problem polega na rzeczy następującej: Ta postać zachowuje się tak, jak opisano w podręczniku, ponieważ ma taki charakter. Jest to proces odwrotny od np. postępowania zgodnie z jakąś przysięgą. Ta postać zachowuje tak a tak i wierzy w to a to, dlatego jest Praworządna-Dobra. Dlatego postać w rodzaju "Samotnego inkwizytora, który podróżuje po świecie i sam decyduje, co jest sprawiedliwością (w domyśle: jego poglądy są złe i wypaczone, bo "mroczna przeszłość nr. 132") karzący nieprawomyślnych i bezproblemowo poświęcający wioskę dla ratowania kraju" nie jest i nigdy nie będzie Praworządna-Dobra. 


Dobro jest nagrodą samą w sobie


Podczas tworzenia postaci Paladyna wiele zależy od systemu, w jakim przyjdzie nam grać. Wspomniana już wcześniej piąta edycja D&D poważnie namieszała w całym archetypie, usuwając wymagania charakteru i zamieniając świętych rycerzy w fanatyków poświęconych jakiejś idei. Takim paladynom znacznie bliżej do kolorowych latarni z komiksów DC, niż do swoich poprzedników w fantastyce. Proszę zatem o wybaczenie, ale w moich rozważaniach zignoruję te i podobne wynalazki. Powodem zaś jest fakt, iż przy tak szerokim wachlarzu możliwości w kreacji postaci, paladyn kompletnie zatracił swoją wyjątkowość i stał się tylko i wyłącznie "magicznym wojownikiem z ideą."

Zakładając, iż nasz bohater jest kreowany przy użyciu zgodnie z zasadami opisanymi w punkcie powyżej, jest ważne, aby pojąć, że choć postać mogła mieć różne motywacje, aby rozpocząć drogę, która powiodła ją na ścieżkę Paladyna, gdy już się nim stała, te powody już jej nie definiują. 

Paladyn może być byłym bandytą. W przeszłości napadał na wędrowców i mordował niewinnych. Potem pod wpływem "czegoś", co zmieniło jego życie, nawrócił się i poświęcił życie pokutowaniu za winy. Poczucie winy i pragnienie zadośćuczynienia mogło skierować taką osobę na tę ścieżkę życia. Jednak jako pełnoprawny Paladyn, taki ex bandyta nie jest już niewolnikiem swojego poczucia winy. Paladyn otrzymał wybaczenie nie tyle od swojego bóstwa, co przede wszystkim od siebie. 


Postać kierująca się poczuciem winy, nie może być Paladynem. A to ponieważ jej działania są obliczone na uzyskanie nagrody, w tym wypadku odpuszczenia win. Wszelkie motywacje do zostania członkiem tej klasy są jak najbardziej na miejscu, jednak nie kierują one życiem rycerza w "chwili bieżącej." Nie oznacza to, iż postać nie pamięta, dlaczego zaczęła nowe życie. Ani że przeszłość nie ma na nią żadnego wpływu. Mimo wszystko taki bohater dalej jest człowiekiem. Posiada uczucia, może zostać zraniony, może cierpieć. Może zapragnąć zemsty.

Całkiem niedawno spotkałem się ze stwierdzeniem, iż Batman jest postacią pokrewną Paladynowi. Można się z tym zgodzić w kontekście D&D 5e. Lecz w kontekście naszych rozważań trudno o bardziej jaskrawy przykład bohatera, który z cała pewnością nie jest Paladynem. Batman jest zdominowany przez własną traumę, jego działania nie mają nic wspólnego z prawem, dobrem czy sprawiedliwością. Batman nie robi tego co robi, ponieważ uważa to za właściwe. On robi to po to, by poczuć się lepiej. Dlatego Batman nigdy nie jest szczęśliwy, moment w którym przebaczyłby sobie, byłby końcem jego super-bohaterskiej kariery.

Pozostając przy porównaniach komiksowych, Superman (ten dobrze napisany) jest znacznie bardziej zbliżony do Paladyna. Jest potężny i pomaga ludziom. Nie robi tego, by być sławny. Nie robi tego, by być bogaty. W jego mitologi nie ma też tragedii, która pchnęłaby go do roli superbohatera. Świetnie prezentował to komiks "Supermen - Ziemia Jeden." Clark pewnego dnia zobaczył, że ludzie potrzebują pomocy i po prostu postanowił działać. 

Ponownie: Paladyn robi to, co robi, ponieważ jest to właściwe.


Najważniejsza broń Paladyna


Najczęstszym skojarzeniem u większości ludzi (zapoznanych z fantastyką), kiedy zapyta się ich o Paladyna, będzie rycerz w pełnej zbroi, najpewniej blondyn. Dowodem na to mogą być ilustracje w tym artykule. Taka wizja świętych rycerzy, choć sama w sobie nie jest błędna, może powodować pewne ograniczenia w wyobrażeniu sobie, co taki bohater robi. Ma zbroje i miecz, więc oczywistym wydaje się, że jego podstawowym celem jest walczyć z każdym, kogo napotka.

Ja jednak skłaniam się bardziej ku wyobrażeniu, iż Paladyn sięgnie po broń dopiero wówczas, gdy naprawdę zajdzie taka potrzeba. Siła nie jest bowiem najlepszym sposobem rozwiązywania konfliktów. Paladyn częściej niż miecza powinien używać wiedzy i układów. Warto tu wspomnieć D&D 3.5, gdzie jednym z najważniejszych współczynników dla klasy Paladyna jest charyzma. Można tu powiedzieć "Jest tak, bo jego zaklęcia liczą się z charyzmy." Lecz kiedy zajrzymy do klasowych umiejętności, zobaczymy tam dyplomację. Taki układ wyraźnie sugeruje rycerzowi sposób postępowania inny niż popularne wśród początkujących graczy "To ja go tnę."


Rycerz bez skazy w szarej rzeczywistości


Archetyp Paladyna świetnie sprawdza się w klasycznym fantasy. D&D, gdzie zwykle Dobro i Zło to wyraźnie zdefiniowane siły ciągle wtrącające się do życia śmiertelnych i nieśmiertelnych. Dzisiaj jednak takie uniwersa są w odwrocie. Obecne fantasy tapla się w odcieniach szarości, aż do ekstremum.

W świecie wypełnionym złem, gdzie ludzie niemal zatracili sam koncept bezinteresownego czynienia dobra, Paladyn będzie najciekawszą postacią z możliwych. Smutnych anty-herosów płaczących do swojej "mrocznej przeszłości" będzie tam zawsze na kopy. A każda "mroczna przeszłość" wybita na jednej sztancy. Widzicie, nie ma nic oryginalnego w kolejnym "smutnym spoza społeczeństwa." Takich jest grać najłatwiej. Zagrać prawdziwego Paladyna, rzecz znacznie trudniejsza.

Oto prawy rycerz w nieprawym świecie. Świat działa przeciw niemu. To, co napotyka na swojej drodze, nie chce wpasować się w dziecinne historie o zawsze wygrywającym dobru. Jednak pomimo przeciwności ten bohater nie łamie się. Nie ucieka w zgorzkniały nihilizm, nie zaczyna użalać się nad swoim losem. On robi swoje. Podziękują mu albo go przeklną, a on robi swoje. Jest światłem w ciemnościach, jedynym człowiekiem na jakiego można liczyć, że nie opuści w potrzebie. Bo on nie jest pragmatykiem, który poświęci jednostkę dla ratunku wielu. Paladyn nie wierzy w mniejsze zło. On będzie ratował każdego albo zginie próbując. A jeśli polegnie, jeśli jego działania na końcu przyniosą więcej szkody niż pożytku, nie będzie to jego wina. Wina leżeć będzie na tych, którzy mogli go wspomóc, ale tego nie zrobili. Winni będą ci, co stchórzyli, ci co wywołali zło. Winni będą ci, którzy kupowali ziemię, gdy na ulicach lała się krew. Zwolennicy szarości, cynicy i nihiliści z "mrocznymi przeszłościami". Paladyn będzie robił swoje.

"Ja [...] miecza jestem człowiek żelaznego. Ja wiem, co mnie czeka. Znam mój los. Znam go od czterdziestu lat bez mała lat, od chwili, gdym wziął miecz do ręki. Ale nie obejrzę się za siebie. Nie spojrzę na pozostawiane za koniem hundsfeldy, psie groby i królewskie zdrady, na podłość, na małość i bezbożność ducha. Nie zawrócę z obranej drogi." 
Zawisza Czarny "Narrenturm" A. Sapkowski.


Czemu to takie trudne?


Od dawna przymierzałem się do napisania tego tekstu. Odbyłem wiele rozmów przy okazji spotkań Łódzkiego Klubu Miłośników Fantastyki "Logrus". Jednak, aby oddać sprawiedliwość, iskrą, która padła na proch i sprawiła, iż utworzyłem "Nowy post", była dyskusja, która niedawno rozpoczęła się na grupie "Panie i Panowie, zagrajmy w RPG". Czytając kolejne wypowiedzi kręciłem z niedowierzaniem głową. 

"Paladyni są nudni bo są krystaliczni. Ciekawa postać musi posiadać jakieś wady. To właśnie wady sprawiają że utożsamiamy się z kimś i patrzymy na niego korzystniej. Ludzie nie lubią ideałów."
Pawel Tytus


Paladyn nie jest krystaliczny, jak każdy ma wady. Jednak przede wszystkim jest dobrym człowiekiem. Jest jednak prawdą, iż dzisiaj wielu osobom ciężko utożsamić się z kimś, kto bezinteresownie niesie pomoc komuś innemu. Należy tu zadać pytanie: O kim to źle świadczy? Dlaczego tak prosty koncept jak bezinteresowna chęć pomocy jest tak obca, iż nazywamy taką osobą krystaliczną/idealną?

Dlaczego kiedy ktoś postawi pytanie o interesującą postać Paladyna najczęściej otrzyma odpowiedzi w stylu "Zrób z niego gorliwie wierzącego świra. I daj mu chowańca pegaza" albo "Można przestać zakładać, że paladyn jest zawsze dobry i praworządny. To trochę sytuacja jak z Jedi. Jedi są nudni, Mroczni Jedi i Szarzy Jedi są ciekawi."?

Dlaczego ludzie dumni ze swoich pomysłów opowiadają jak to wypaczają charakterystykę Paladyna robiąc z niego zwykle idiotę, fanatyka mordercę. Czemu każdą dobrą postać muszą już na etapie tworzenia wykoślawić, ośmieszyć samą idee? Nie zrozumcie mnie źle. Łamanie schematów jest czymś jak najbardziej dobrym. Problem polega na tym, że wielu z tych ludzi najprawdopodobniej nigdy nie postarało się nawet zrozumieć "schematu", po czym zrobili... Schematycznego do bólu fanatyka albo smutasa z "mroczną przeszłością" albo inną kalkę Anakina.

Należy jednak zdać sobie sprawę, że sam fakt posiadania przerysowanych wad i bycia mrocznym niczym "las martwych niemowląt w kosmosie" nie czyni postaci ani ciekawą ani oryginalną. Moda na tego typu opowieści ostatni raz szalała ok. piętnaście lat temu i dziś jest mocno oklepana. W świecie gier fabularnych mrok, gotyk i beznadzieja królowały już latach dziewięćdziesiątych.

Problem, widzicie, polega na tym, iż jeśli każdego bohatera będziemy tą samą modą łamać i zamieniać w kolejne wariacje Geralta, Punishera czy Arthasa to sami popadamy w schematyczność, od której rzekomo tak pragniemy uciec. Powodem dzisiejszej dominacji anty-bohaterów nad bohaterami nie jest ta cała niby-oryginalność.

Poprawka nr. 1
Zniesienie wymogów charakteru dla Paladynów nastąpiło już w czwartej edycji D&D. Dziękuję Shockwave za zwrócenie mi uwagi na tą pomyłkę.



Pesymistyczna końcówka


Gdybym miał zgadywać, powiedziałbym, że podejście współczesnej fantastyki do tego tematu bierze się ze zmian w naszym społeczeństwie. Nie potrafimy się utożsamić z kimś obiektywnie dobrym, ponieważ nie tylko nie jesteśmy dobrymi ludźmi, ale i nie chcemy nimi być. W naszych fantazjach chcemy mścić się na innych a nie pomagać im. Jeśli komuś pomożemy, chcemy zapłaty, jeśli nie pieniężnej to w uznaniu. Łakniemy sławy, chcemy być tym miliarderem wręczającym wielki czek na szpital dziecięcy w świetle reflektorów. Nie wierzymy w sprawiedliwość ani w prawo. Nie wierzymy w bezinteresowność, a jeśli przypadkiem spotkamy na swojej drodze kogoś, kto wierzy, kogoś, kto jest szczęśliwy, chcemy go zniszczyć. Nazwiemy kogoś takiego: Naiwniakiem, frajerem albo nienormalnym. Marzymy o tym, by szczęście tej osoby zniknęło. Chcemy fantazjować o tym, jak okradamy karczmarza i palimy mu dom. Nie zaś o tym, że bezinteresownie pomagamy mu ten dom odbudować.

Twórczość każdych czasów pokazuje nam, jacy byli ówcześni ludzie. W co wierzyli, o czym marzyli. Fantastyki również to dotyczy. Nasze fantazje pokazują prawdę o nas.  


Jeśli chcesz wspomóc tworzenie tego bloga zapraszam do dyskusji w komentarzach pod postem oraz na Facebooku. Wszelkie "łapki" oraz udostępnienia również będą bardzo mile widziane. 

czwartek, 8 czerwca 2017

Mass Effect i zmienna orientacja seksualna

(Naprawdę żałuję, że ta sprawa wyszła przy Mass Effect a nie przy takim  Harrym Potterze. Tytuł tego wpisu byłby wówczas znacznie bardziej cwany. A tak musi być jaki jest...)



Od czasu do czasu w środowisku graczy, głównie gier wideo, ale i RPG to nie omija, pojawia się kolejna mała awantura poświęcona tematyce seksu. A to koszulki z durnymi nadrukami, albo "gwałty" w GTA Online lub też debaty czy Lara nie została zgwałcona. Czasem sprawa wydaje się dość sensowna a czasem jest to poligon dla znudzonych pseudo-moralistów, skupiających się na pierdołach, bo prawdziwe problemy są za trudne.

Nie ma jednak żadnych wątpliwości, iż, jeśli afera ma podtekst erotyczny, szambo wystrzeli w górę a sekcje komentarzy na największych serwisach będą pękały w szwach. Dziś za aferą stoi firma BioWare.


Dosłownie przed paroma dniami najnowsza odsłona popularniej serii Mass Effect, została wzbogacona o nową łatkę. Zgodnie z najlepszymi tradycjami współczesnych deweloperów. Gra bowiem była w wersji beta w dniu premiery. Samo to nie wzbudziłoby niczyjego zainteresowania, ot lista błędów naprawianych przez patch i tyle. Maleńki przypis na liście instalacyjnej. Jednak ta łatka miała być zauważona, twórcy zadbali, aby naprawić jeden z najpoważniejszych błędów występujących w grze: Jeden z towarzyszy zmienił w niej orientację z heteroseksualnej na biseksualną, wszystko zaś ponieważ: "Scott Ryder nie miał dotychczas możliwości romansowania z towarzyszem tej samej płci, nie mógł też zdobyć osiągnięcia za ukończenie trzech romansów, romansując tylko z partnerami tej samej płci."


O BioWare słów kilka...

Nim przejdę do samej sprawy należy poświęcić moment, aby uświadomić sobie o kim tu mowa. BioWare było niegdyś wielkie, byli oni autorami jednych z najlepszych gier cRPG w historii gatunku, jednak od czasu przejęcia firmy przez EA kolejne produkcje wypadają coraz gorzej.

Pierwsze tytuły wydane już pod skrzydłami nowego właściciela tj. Dragon Age: Początek i Mass Effect 2 były bardzo solidnymi grami, choć już w przypadku ME 2 widać rażące odejście od gatunku. Potem jednak nie ma ani jednej gry utrzymującej wysoki poziom. Dragon Age 2 próbował czegoś nowego w sposobie opowiadania historii, ale pogrzebał go krótki czas produkcji, co przełożyło się na ogromny recykling lokacji, niedokończoną fabułę, grafikę gorszą od poprzednika. Jednak już wtedy przy DA 2 mogliśmy zauważyć niepokojący trend związany z postaciami o innej orientacji, warto to zapamiętać, bo za chwilę do tego wrócę.


Mass Effect 3, choć bardzo przyjemny w rozgrywce i posiadający bardzo hollywoodzką fabułę nasyconą "momentami", był fabularnie produkcją o trzy klasy gorszą od poprzedniczek, dokumentnie niszcząc całe uniwersum pisarstwem tak biednym, iż myślałby kto, że to Lucas dorwał się do reżyserii.


Dragon Age Inkwizycja jest już grą, gdzie problemy studia z robieniem dobrych historii są nie do przeoczenia, fabuła jest porwana, pretekstowa. Dziury logicznie i zmienianie przeszłych wydarzeń jest tam na porządku dziennym, zaś wszystko to jest jedynie pretekstem do ciągłej walki z tymi samymi przeciwnikami. MMO bez innych graczy.



Te same problemy posiada też Mass Effect: Andromeda, dodając do tego masę własnych. Warto zwrócić uwagę na fakt, iż z gry na grę BioWare robi coraz gorsze cRPG z coraz gorszą fabułą. Jednocześnie są coraz bardziej zainteresowani wpychaniem do produkcji wątków homoseksualnych...

Pamiętać należy, iż korelacja nie równa się przyczynowości. Nie można sobie od tak założyć, że jedno wynika z drugiego. Jednak działania deweloperów zmuszają do zastanowienia.

O homo u BioWare

Nie jest problemem, że wątki homoseksualne pojawiają się w grach. Nie jest problemem, że takie opcje są udostępnione postaci gracza. Ostatecznie, jeśli gra stawia na bohatera wykreowanego przez grającego, ów grający człowiek powinien mieć możliwość wybrania orientacji swojej postaci. Jest to pewna umowność, pozwalająca grać taką postacią, jaką chcemy.

Problem pojawia się, kiedy biorą się za to ludzie niekompetentni. Lub zaangażowani ideologicznie. Najgorzej jednak, kiedy obie te rzeczy występują razem.

W Dragon Age 2 gracz był wciągany w romans homoseksualny czy tego chciał, czy nie chciał. Wystarczyło, by nie zachowywał się jak dupek, a gra sama rozpoczynała romans, a to dzięki koszmarnie napisanym dialogom. To był punkt zwrotny dla produkcji BioWare. Wcześniej również zdarzały się tego rodzaju opcje, był chociażby świetnie napisany Zewran z DA: Początek. Jednak do tej pory konstrukcja gry nie wymuszała na graczu wchodzenie z tego rodzaju relacje z postaciami.

Liczba postaci homoseksualnych lub biseksualnych w kolejnych grach rosła. Dostawaliśmy również nagłe zmiany orientacji np. Alenko w ME3 nagle stawał się gejem zakochanym w komandorze. Nagle zewsząd otaczali nas homo, którzy na dodatek musieli nas poinformować o swojej orientacji. To między innymi te dialogi dorobiły komandorowi Shepardowi łatkę "Kirka świata ME".

Bo na zdrowy rozum, dlaczego w rozmowie oficera dowodzącego z podoficerem temat seksu w ogóle wypływa? Jakim cudem Shepard w ogóle został oficerem? Z takim podejściem już dawno powinien być pochowany pod lawiną pozwów o molestowanie.


Tu nie chodzi o to, że geje i lesbijki występują w grach, tu chodzi o to jak kiepsko się ich prezentuje. Wydaje się niemal jakby ich preferencje były najistotniejszymi cechami ich charakteru. Z resztą normalni ludzie nie omawiają takich spraw w zwykłych rozmowach. Nie ma ku temu powodów.


Jedna z najlepszych rozmów na te tematy ma miejsce w Wiedźminie 3. Kiedy w prologu spotykamy myśliwego, aby pomógł nam w sprawie gryfa. Ów myśliwy jest gejem, jednak gracz nie dowie się tego, o ile nie zacznie wypytywać o przyczyny, dla których mężczyznę nie lubią we wsi. Gracz może nie dopytywać się o prywatne sprawy tej postaci i nigdy nie dowiedzieć się jej historii. 
Jednak BioWare musi wykrzyczeć grającemu w twarz "Gej! Patrz ta postać jest Gejem! Rozpacza po martwym mężu!". Dlaczego w ogóle na okręcie wojskowym służy pilot na skraju załamania nerwowego? Taki co wybucha płaczem w pracy i słucha ostatnich słów zmarłego męża? Przecież ten facet ma pracować w atmosferze ciągłego zagrożenia. Wymieńcie go na kogokolwiek innego!
Takie przedstawianie osób o tej orientacji jest myślę bardziej wyprane z szacunku niż nie umieszczanie ich w ogóle.



Powracając do ME: Andromeda

Czy naprawdę ta gra nie ma poważniejszych problemów, niż fakt, iż jeden z kosmitów był hetero? Czy postać heteroseksualna jest teraz dla BioWare problemem, który trzeba łatać? Nie pojmuję powodów stojących za tą zmianą. Dla mnie jest ona po prostu głupia.

Ale gdy zastanowiłem się nad tym, coś mnie tknęło. Oto bowiem środowiska LGBTQ twierdzą, iż orientacja seksualna jest wrodzona. Nie mamy wpływu na to czy urodzimy się gejem, tak samo jak nie można sobie wybrać koloru skóry, czy płci. Oczywiście gracze wybierają cechy swoje postaci w grach nastawionych na kreację bohatera. Jednak to jest wyjątkowy przypadek. Postacie niezależne mają to z czym powstały, "są takie, jakie się urodziły".

Czy więc poprawianie czyjejś orientacji w łatce jest, bo ja wiem, etyczne? Czy można to obronić jakąkolwiek moralnością? Dla mnie to jakieś wykoślawienie. Idiotyzm. 

Ciekawi mnie też czy reakcje LGBTQ byłyby takie same, gdyby taką łatkę wprowadzono do Dragon Age Inkwizycji odnośnie postaci Sery. Broniąc się tym samym argumentem "Inkwizytor nie mógł zdobyć osiągnięcia za ukończenie trzech romansów, romansując tylko z kobietami."
Bo nie wiem czy wiecie, ale w drużynie z DA:I jest tylko jedna heteroseksualna kobieta z którą można nawiązać romans.


Jeśli zaś mamy mówić poważnie, BioWare powinno przestać skupiać się na pierdołach w rodzaju "jakiego rodzaju porno wstawimy do gry", a zamiast tego zająć się produkcją gier z dobrymi historiami i spójnymi światami. Bo choć korelacja nie równa się przyczynowości, to jednak ta korelacja występuje. Niech pracujący tam "scenarzyści" z bożej łaski przypomną sobie, jak pisać dobre opowieści a potem niech zajmą się takimi rzeczami jak geje i lesbijki. Wówczas może uda im się zrobić to tak, by nie wychodzić na beztalencia i idiotów.

Jeśli podobał Ci się ten tekst, wspomóż rozwój bloga zostawiając komentarz tu i/lub na Facebooku. Jeśli już się tam znajdziesz, racz kopsnąć łapkę i być może polubić moją stronę. Dziękuję i pozdrawiam.

niedziela, 4 czerwca 2017

Miłość na kilotony


Wspaniała Kobieta trafiła do naszych kin. Ostatnia nadzieja kinowego uniwersum DC na to, by ktokolwiek traktował je choć trochę poważnie. Czy księżniczce amazonek udało się odbić od dnia i wzlecieć ku niebiosom? Tak jakby... Nie do końca... Powiedzmy...

Zacznę od odniesienia się do słonia w pokoju. Wonder Woman przenosi na ekrany cały kicz nieśmiertelnych lesbijek z poczuciem wyższości nad całym światem. I film nie potrafi odpuścić sobie żartów o penisach, rozmiarach powyżej średniej oraz tym podobnych głupot. Dobrodziejstwo inwentarza w mojej skromnej opinii. Mogli sobie darować chociaż część tych idiotyzmów, ale skoro parę osób na widowni się śmiało, to widać po coś te dowcipasy były. Jeśli zaś chodzi o przesłanie "teraz kobiety górą" to bądźmy poważni, to film o Wonder Woman. Czego innego można się spodziewać?

Film opowiada wariację origin story najważniejszej heroiny w uniwersum DC. Księżniczka Diana żyje na rajskiej wyspie pełnej lesbijek (tak, będę to podkreślał, skoro film był łaskaw mnie o tym poinformować, to czuję się usprawiedliwiony). Pewnego dnia na wyspie pojawia się samotny pilot amerykańskiego lotnictwa i w ten sposób Diana trafia do "świata mężczyzn".
Tu muszę nadmienić, że urocze jest polskie tłumaczenie, ciągle twierdzące, iż bohaterki mówią o "świecie ludzi". Nie, moi panowie, tu chodzi o świat mężczyzn. Męska supremacja, patriarchat itp.

Co naprawdę ciągnie ten film w dół, to rozwleczone sceny na wyspie. Wszyscy wiemy, że nasza bohaterka ruszy na wojnę. Po co więc to tak przeciągać? Po co wstawiać idiotyczny konflikt z nadopiekuńczą matką, skoro w następnej scenie i tak wszystko się odkręca? O wiele ciekawsze byłoby odtworzenie obecnego w poprzednim filmie o Wonder Woman turnieju. Ale niestety, zamiast tego dostajemy rodzica, który chce chronić swoje dziecko przed jego przeznaczeniem - idiotyczna klisza, którą widzieliśmy już do mdłości.

Serdeczne brawa należą się scenarzystom za najbardziej "zaskakujący" zwrot fabularny tego roku. Na początku myślałem, że będzie to śmierć ojca w Mass Effect: Andromeda, jednak tutaj udało się ich przebić. Ci od ME nawet się nie starali: powiedzieli co i jak w reklamach, Wonder Woman zachowuje kamienną twarz i udaje głupka do samego końca.

Nie udawajmy jednak, że fabuła ma w filmach tego typu jakieś szczególne znaczenie. Musielibyśmy wówczas zastanawiać się nad rzeczami w stylu: Czemu ci ludzie wiwatują po tym, jak jakaś demoniczna wiedźma wyrznęła okoliczny garnizon i zawaliła miejscowy kościół? 


Jak więc wygląda akcja?

Przyzwoicie. CGI tak gęste, że przysłania nam niebo. Dokładnie tak samo jak w Men of Steel czy Batman vs Superman. Akcja przypomina świetną grafikę z gry komputerowej i mi to nie przeszkadza. Jest to mimo wszystko dobra odmiana od bardziej stonowanego stylu w filmach Marvela. Oczywiście mimo, iż nasza bohaterka ma miecz, to jednak jest on chyba tępy, gdyż nawet wrogowie "cięci" ową klingą nie zostają rozpołowieni a jedynie tak padają komicznie. Jakbym oglądał let's play z Fable.

Aktorzy wywiązują się ze swoich ról przyzwoicie. Nagrody żadne z nich nie dostanie, ale i nie mieli na co liczyć. Słowem jest ok.

Muszę też przyznać się do jednego: cieszy mnie, że główny antagonista w filmie jest kim jest. Odgadłem jego tożsamość szybko, ale obawiałem się pomyłki z mojej strony. Scena ostatecznej walki też jest odpowiednio napakowana i tylko ostatnie słowa bohaterki sprawiły, iż prawie padłem ze śmiechu. 


Tu muszę powiedzieć kilka rzeczy o ideach, jakie ten film stara się pokazać. Nasza heroina w młodzieńczym zapale przez większość filmu operuje na logice z kiepskiej fantastyki, iż jeśli zabiję końcowego bossa, to wszystko samo się naprawi. Po przeciwnej stronie stoi zaś Steve Trevor, nie wierzący w magiczne rozwiązania i mający znacznie lepsze zrozumienie wojny.  
Osobiście byłbym znacznie bardziej zadowolony, gdyby nie było ostatniego przeciwnika. Gdyby Diana musiała zrozumieć, że świat nie jest tak prostym miejscem a zabicie tego złego nie likwiduje przyczyn, dla których ludzie walczą między sobą. Film próbuje zrobić ten numer, ale nie udaje się mu utrzymać tego tonu i szybko przechodzi do walki ze złym mrocznym kolesiem. 

I ponownie słowa Wonder Woman "Wierzę w miłość" po przywaleniu z super pioruna czy coś z siłą kilotony rozbawiło mnie jak cholera.

Podsumowując, mamy tu pierwszy obiektywnie solidny film o super-bohaterce ze stajni DC. Nie jest to coś, co może na poważnie rzucić rękawicy konkurencji, ale od czegoś trzeba zacząć. Fabuła jest głupia, walka przyzwoita. A film wojenny ma kategorię PG-13. 

Ode mnie 6/10 Niezły.

Jeśli podobał Ci się ten tekst, wspomóż rozwój bloga zostawiając komentarz tu i/lub na Facebooku. Jeśli już się tam znajdziesz, racz kopsnąć łapkę i być może polubić moją stronę. Dziękuję i pozdrawiam.


piątek, 26 maja 2017

Piętnaście tysięcy złotych napiwku

"Uwaga, uwaga wiemy dlaczego Sapkowski nie lubi CD Projektu! Dostał tylko 15 tysięcy za swoje prawa do marki!" Taka wiadomość obiega internet dzięki uprzejmości grupy ludzi o wyjątkowych brakach w umiejętnościach czytania ze zrozumieniem i korzystania z tak podstawowych źródeł jak Google. O co zatem tu chodzi? Co mają z tym wspólnego Wrota Baldura?


Liczne kontrowersje dookoła postaci Andrzeja Sapkowskiego i jego stosunku wobec graczy oraz "neofitów" pośród fanów wiedźmina są doskonale znane wszystkim zainteresowanym. Choć wielu z fanów jego twórczości z zapałem broni wypowiedzi pana Andrzeja, ma to nieco desperacki charakter. Szczególnie komicznie wypadają tłumaczenia "sarkastycznym stylem bycia" słów o obracaniu się wśród ludzi inteligentnych, więc nie grających w gry. Lub oczywistych kłamstw Autora, jakoby wszystkie jego książki zostały przetłumaczone na język angielski przed premierą gier. Podczas gdy pierwotne tłumaczenie Czasu Pogardy było zaplanowane na 2008 rok (Wiedźmin miał swoją premierę w październiku 2007 roku) zaś ostatecznie wydano je w 2013 (Wiedźmin 2 miał premierę w 2012). Chrzest Ognia ukazał się w 2014, Wieża Jaskółki w 2016, zaś Pani Jeziora w marcu 2017.


Sapkowski niewątpliwie nie jest miłym człowiekiem, jego opinia w fandomie jest, nazwijmy to bardzo zła od wielu, wielu lat. Jednak zalew artykułów o 15 tysiącach oraz komentarze z nimi związane w tym wypadku stawiają graczy i fandom w roli matołów niewiedzących o czym pitolą.

Część Pierwsza - Fakty i Mity.


Mamy lata dziewięćdziesiąte, Andrzej Sapkowski podpisuje umowę ze studiem Metropolis, firmy założonej przez dwóch panów Adriana Chmielarza i Grzegorza Miechowskiego na początku lat dziewięćdziesiątych. Firma ta chce zrobić grę komputerową osadzoną w świecie z powieści pana Sapkowskiego opowiadających o przygodach Geralta z Rivii - Wiedźmina. Plany były dość ambitne, gra na swoich screenach była w 3D i mnie osobiście przypomina nieco styl wczesnych wersji Gothica lub ostatniej ze swojej serii: Ultimy IX: Ascension. Jednak los nie był łaskaw dla deweloperów i gra nigdy nie ujrzała światła dziennego. Wówczas prawa do Wiedźmina jako gry wideo powróciły do autora oryginału. Metropolis bowiem miało pozwolenie na produkcje tylko jednej gry. Tak przynajmniej wynika z dostępnych informacji. (Ciekawostką jest fakt, iż Wikipedia cytując magazyn CD Action podaje planowaną premierę gry na rok 1997 zaś teraz krąży informacja, jakoby prawa do marki studio nabyło w roku 98...)


Teraz, wedle ostatniej informacji za prawa Metropolis zapłaciło Sapkowskiemu 15 000 PLN brutto. Ta rewelacja pojawia się jednak z stwierdzeniem "prawdopodobnie" przyczepionym do kwoty.


W 1998 CD Projekt jest jeszcze maleńką firmą próbującą zaistnieć na marnym rynku wydawniczym ówczesnej Polski. CDP nie jest żadną stroną w tych umowach. Jakiekolwiek plany stworzenia własnej gry istnieją jedynie w sennych marzeniach założycieli firmy. Dopiero wydanie w kraju Wrót Baldura w roku 1999 wyniesie wydawnictwo do góry. Będzie to kamień milowy w historii CDP.


Studio deweloperskie CD Projekt Red zostanie założone dopiero w roku 2002. Zupełnie nowa firma musi dogadywać się z Sapkowskim od początku. Panowie z CDP proponują pisarzowi procent od zysków, ten jednak odmawia twierdząc iż "Żadnych zysków nie będzie". Umowa podpisana między stronami nie ma nic wspólnego z umową z lat dziewięćdziesiątych. Idiotyzmem jest też zakładać, iż CD Projekt nabyło prawa do marki wykupując studio Metropolis. Ludzie posługujący się tym "argumentem" zapominają, iż CDP wykupiło je w roku 2008, rok po premierze pierwszego wiedźmina.

Łączenie obecnej niechęci Sapkowskiego do CD Projektu, serii Wiedźmin oraz fanów-neofitów z umową sprzed dwudziestu lat zawartą z inną firmą, dotyczącej gry, która nigdy się nie pojawiła jest absurdem. A "redaktorzy" z bożej łaski powinni przestać kłamać w tytułach swoich artykułów i wprowadzać w błąd swoich czytelników.

Część Druga - Domysły

Teraz zaś skoro sprawę tych piętnastu kawałków mamy załatwioną, pozwolę sobie porzucić stabilny grunt faktów i dat, by zatopić się w oceanie domniemań i opinii. Skoro bowiem już podjąłem temat Wiedźmina i trwających od lat gównoburz dookoła jego autora oraz gier równie dobrze mogę zaprezentować swoją spojrzenie.

Andrzej Sapkowski nie ma bladego pojęcia o fabułach gier. To jest jasne i on sam powiedział to wielokrotnie. Nie może więc chodzić o licznie rozbieżności między wykreowanym przez niego "pseudoświatem" a uniwersum z gier. Seria Wiedźmin to świetne gry, ba, Wiedźmin 3 ma swoje zaszczytne miejsce w mojej Top 10 Ulubionych Gier cRPG. Są to jednak koszmarnie złe adaptacje. Jak jednak już napisałem Sapkowski tego nie wie, zatem to nie tu leży problem.

Czy chodzi o pieniądze? O to, że zainteresowany pluje sobie w brodę, gdyż nie docenił rynku gier oraz talentu i determinacji CDP, a teraz już za późno? Wydaje mi się, iż jest w tym część prawdy, jednak to nie może być wszystko.


Czy chodzi o fakt, iż CDP nie chciało, aby Sapkowski brał jakikolwiek udział w procesie pisana scenariusza poza okazjonalnym udzieleniu odpowiedzi na pytanie? Możliwe, to mogło zaboleć dumę pana Andrzeja.

Duma... Duma to istotna część pisarza, duma ze swoje pracy, chęć zostania zapamiętanym. Być cenionym za życia i szanowanym po śmierci jako ten który napisał... No właśnie... Napisał co?
Tolkien został zapamiętany jak autor Władcy Pierścieni i Hobbita. Choć przecież był aktywny przez dziesiątki lat. Zelazny został zapamiętany jako autor Kronik Amberu, Herbert jako autor Diuny. Andrzej Sapkowski zostanie zapamiętany jako twórca Wiedźmina... Albo i to nie.

Po pierwsze myślę, iż nasz naczelny polski pisarz fantasy boi się, że świat nie zapamięta go jako twórcy Wiedźmina. Lęka się, iż zostanie zepchnięty w poczet wyrobników piszących szmirowate książeczki na motywach gier wideo. ON, Król Polskiego Fantasy!


Ale co jeszcze? Nawet jeśli uda mu się zapewnić sobie tytuł autora Wiedźmina... Och, dlaczego właśnie Wiedźmina... Zdradzę wam sekret: Sapkowski chyba w ogóle nie lubi Wiedźmina. Ostatni tom sagi został wydany w 1999. Sapkowski zabił Geralta na koniec serii. Było oczywiste, że nie zamierza kontynuować tych powieści. Koniec. Koniec Wiedźmina, ale nie koniec jego pracy. Oto w latach 2002 - 2006 Sapkowski wykonuje tytaniczną pracę i wydaje swoje Magnum Opus - Trylogię Husycką. Serię pod każdym względem lepszą od Wiedźmina, znacznie trudniejszą w odbiorze, nie są to posiekane bajki i legendy w pseudoświecie. I co? I choć książki te sprzedają się dość dobrze nie mogą przysłonić Wiedźmina. Są za trudne dla neofickich gimboteuszy dla których już Saga była niemal nie do przejścia. Zobaczyli tacy łacinę i uciekli. A potem gry zrobiły niesamowitą karierę i wszelkie szanse na to by właśnie Trylogia Husycka była tym najważniejszym dziełem poszły się...


Tak mi się wydaje. Oczywiście nie mam na to żadnych dowodów a jedynie poszlaki w wypowiedziach i wywiadach. Być może pomyliłem niebo z gwiazdami odbitymi nocą na powierzchni stawu.

Jeśli podobał Ci się ten tekst, wspomóż rozwój bloga zostawiając komentarz tu i/lub na Facebooku. Jeśli już się tam znajdziesz, racz kopsnąć łapkę i być może polubić moją stronę. Dziękuję i pozdrawiam.

O mnie

Moje zdjęcie
Mistrz Gry, okazjonalny grafoman, gawędziarz i marzyciel. Co jeszcze trzeba o mnie wiedzieć? Znajdziesz mnie też na FB.